Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zmieniając kierunku, w nadziei, że zaprowadzi do wsi lub przysiółka.
Na chwilę wychylony z obłoków księżyc skrył się z powrotem w ich gęste opony; szedłem po ciemku.
Zaczął mżyć znowu drobny, przejmujący do szpiku deszczyk. Było mi zimno w lekkiem, spacerowem ubraniu bez zarzutki. Dążyłem przed siebie w absolutnej ciemności, od czasu do czasu wyciągając ręce, by zbadać zbocza śródpolnego parowu w obawie, czy nie schodzę z drogi. Raz natrafiłem na jakąś jamę i z trudem tylko wydobyłem się z jej chlupoczącej deszczówką głębi, to znów wpadłem w błotną kałużę po kolana...
Szedłem dalej. Grunt powoli jakby podnosił się, parów przechodził do jednakowego poziomu z polami. Wyczułem pod nogami zarosłą trawą przykopę, która rozdzielała podwójny tor kolei.
Po czasie doszedł mię z prawej strony zapach czeremchy. Przyspieszyłem kroku, wciągając z rozkoszą woń; była teraz mocniejsza i zmieszana z zapachem akacji; niewątpliwie zbliżałem się do jakiejś wsi lub dworu. Nademną odezwał się rozłożysty szum drzew, wielki, poważny rozhowor. Wytężyłem oczy w kierunku poszumu, lecz nie spostrzegłem nic: panowała bezwzględna, czarna jak kir oćma...
Po twarzy musnęła mię mokra gałąź, oblewając kaskadą kropel. Otarłem oczy i sięgnąłem ręką w górę,