Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w gęsty krzak leszczyny. Tu przeczekałem moment krytyczny.
Gdy deszcz trochę zelżał, opuściwszy kryjówkę, ruszyłem dalej. Teraz szło się trudniej po rozmokłym, ślizkim od dżdżu gruncie; parę razy potknąłem się i omal nie wywróciłem na jakiejś złamanej gałęzi. Na domiar złego ściemniło się i słabo orjentowałem się w błędniku ścieżek i ścieżyn. Po półgodzinnym chodzie, na pół przesiąkły dżdżem, znużony wypatrywaniem zbawczej drogi, doszedłem do smutnego wniosku, że zmyliłem zupełnie kierunek i zgubiłem się w lesie.
Położenie było fatalne. Zapaliłem zapałkę, by przy jej blasku stwierdzić na zegarku, że jest już godzina siódma wieczorem, że o pociągu ani marzyć, bo pora mocno spóźniona.
Deszcz wprawdzie ustał, lecz ewentualność spędzenia nocy w lesie, na wilgotnej ziemi, nie uśmiechała się wcale obiecująco. Instynktem tonącego chwyciłem się uporczywie jakiejś ścieżki i nie oglądając ani w prawo, ani w lewo, zacząłem pędem biec między dwoma szeregami koślawych sosen.
Ruch rozgrzał mię i podwoił siły; po upływie kilkunastu minut zamajaczyła poręba, a w chwilę potem wydostałem się z przeklętego lasu na czyste, puste jak okiem sięgnąć pole. Byłem na jakiejś drożynie, która wciśnięta głęboko niby parów w ramy zagonów, mknęła w ciemniejącą dal. Postanowiłem iść nią, nie