Strona:PL Stefan Żeromski - Wierna rzeka.djvu/091

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiek nie może na sobie skupiać całego naszego współczucia.
— Pewnie, że tak, ale ja mam do uratowania człowieka, który mi został oddany w ręce Przyszedł z bitwy przed ganek, a nie wiedział, dokąd idzie.
— I to dla tego on jedyny?
— Niechże pan doktór włoży futro, weźmie narzędzia i chodźmy, bo czas ucieka.
— To pani sobie myśli, że ja pojadę?
— Ja stąd bez pana nie wyjdę.
Lekarz patrzał z uśmiechem na jej oczy szczere, a tak cudownie piękne, — na białe czoło, wychylające się spod futrzanej czapeczki, — na usta różane i śnieżne policzki, zabarwiające się od ciepła w mieszkaniu. Zakłopotał się.
— Chce mnie pani zgubić! Ja nie mogę. Patrzą na mnie, pewno śledzą... No, nie mogę!
— Musi pan!
— Doprawdy? Nawet muszę?
— Musi pan!
— Dla tego, że to pani rozkazuje?
— Nie ja, — to Pan Bóg rozkazuje ratować biednego żołnierza. Co sama mogłam, tom zrobiła. Teraz już nie mogę poradzić nic więcej. Gdybym mogła załatwić, tobym tu pana o to nie całowała po rękach! Pan jest doktór, a ja prosta kobieta. Do pana przyjechałam, bo to lekarza rzecz znaleźć kulę w ranie.
— Słyszał to kto takie argumenty! A jakież otrzymam honoraryum? — spytał, patrząc jej zuchwale w oczy.