Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ryszard domyślił się. Siedząc w automobilu, który się zatrzymał i zdawał śmiać terkotliwie wybuchami gazu, — patrzał przez szybę, jak Xenia w towarzystwie swej mistrzyni weszła niepostrzeżenie we drzwi, nad któremi widniał napis: „Maxim’s“. Zdawało mu się, że to jest sen przemierzły. Myślał:
— Skądżeby ona wzięła taki strojny kapelusz? To strusie pióro? Czy to była w istocie Xenia? Czy to nie jest w istocie pomyłka?
Był tak zdumiony tem wszystkiem, że, płacąc szoferowi należność, o coś go pytał, prawdopodobnie o to, czy to jest restauracya Maxima. Nie poszedł tam. Począł się na chodniku przeciwległym wałęsać — tam, nazad. Bolały go nogi, głowa, oczy. W gardle zaschło. Czuł wstyd. Ze wstydu płakał. Śmiał się również — ze siebie, ze siebie... Ze swej bezdennej głupoty! Otóż to! Doczekał się! Bach, muzyka, wieczór familijno-wykwintny, myśli o kupnie brylantów... O czem też ona myślała? A może to jest właśnie kara Boga, który waży każdą podłość na nieomylnej swej szali? Na drugiej wadze są gwichty, ciężkie — łzy chłopów, hańba dziewek, niedole małych dzieci...
Porwała go męczarnia, jak stalowa maszyna swój objekt, który ma zdruzgotać, zmiażdżyć i przemienić na co innego. Poszedł w ciemne pustkowie Pól Elizejskich, między drzewa głucho szumiące. Wzdychały te drzewa, jakby zaiste patrzyły na oczywiste dzieje boleści. Jakieś lampiony na bogatym domu odepchnęły go stamtąd. Wrócił. Znowu szedł ku wysokim kolumnom Madeleine, które mu się w oczy i mózg