Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niech pan łaskawie poczeka. Mamy czas.
— Ja nie mam czasu, niestety! Mnie pilno.
— Do tych wertepów w lasach Południowej Ameryki! Niechże pan raczy zastanowić się nad tem, że oprócz, niepewnego zresztą, majątku i śmierć może tam na pana wyczekiwać.
— Śmierć... — uśmiechnął się Ryszard pobłażliwie.
Jakieś choroby musiały w jego organizmie budzić się, przewalać i nurtować, bo był blady nadzwyczajnie. Głębokie rysy i szramy porznęły mu twarz, jakby nożem. Mówił spokojnie, logicznie, równo, lecz raz wraz głos mu się zarywał, jak gdyby człowiekowi, który się wdziera na skały Gerlachu. Wtedy bladość jego twarzy stawała się jeszcze wyraźniejszą. Stary pan Ogrodyniec przypatrywał mu się z za swych okularów. Jego lewe oko było bardzo często zakryte powieką, która już, niby zluzowana klapka, opadała bezwładnie. Wtedy wiekowy giełdzista podnosił ten organ palcem, gdy nikt tego sekretu nie widział. Za to druga powieka jeszcze się tęgo sprawiała. W pewnej chwili Nienaski zatrzymał się przy rogu biurka i, zwrócony do starego swego protektora, mówił z uśmiecem:
— Pan tu wymówił to słowo... śmierć... A pan?
— Co takiego?
— Przepraszam, że to poruszę... Pan nie myśli o śmierci?
Starzec utkwił weń nieruchome spojrzenie prawego oka, zupełnie jakby lufę rewolweru. Głowa jego trzęsła się, szukając punktu swego stałego oparcia.