Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/089

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Proszę pani, ja nie mam żadnego pakunku od pani Topolewskiej.
— Niby ja nie wiem!... — uśmiechnęła się, jak dziecko spłakane, które się rade przeprosić.
— Chciałem wyżebrać, a raczej wyszachrować pani adres.
— O, pan jest nadzwyczajny Macchiavel! Powinien pan ogłosić w Sorbonie kurs przebiegłości, metodykę podstępów i dawać korepetycye prywatne dyplomatom! To było tak dobrze skonstruowane i ukryte, że aż panu dałam fałszywy adres, żeby nie wpaść w jaki potrzask. Bo zdaleka być trzeba z dyplomatami! Niech mię pan teraz szuka do sądnego dnia!
Zakołysały się gmachy, drzewa, ziemia pod nogami i ta ławeczka, na której spokojną toczyli rozmowę. Nie tym sztucznym świadomie, ani mściwym bezwolnie głosem, lecz swoją własną mową zatraconej miłości rzekł do niej:
— Niech mi pani powie tylko tyle: czy pani kocha tamtego pana, adwokata swego ojca? Przecież to powiedzieć można. Jeżeli tak, to ja już pójdę. I skończy się to już raz nareszcie! Już nigdy!
— A dlaczego pan się o to pyta?
— Dlaczego się pytam... — wyszeptał, patrząc w ziemię.
— Powiem panu, owszem, powiem prawdę!
— Taką, jak z tym adresem!
— Taką samą, bo adres jest prawdziwy. Ten człowiek mi się trochę podobał... Czy to jest zbrodnia, że mnie się kto podoba? Z wierzchu? Ale teraz już go nie zobaczę więcej na oczy. Nigdy w życiu!