Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wych zapytań, przysunął gościowi fotel, tak miękki, że w nim było żyć nie umierać, sam osiadł za swem biurem na czemś w rodzaju rzeźbionego tronu i, nachylając się porozumiewawczo, z przymrużeniem oka pytał:
— Kotyzacyjka? Nieprawdaż? „Pomoc“, „Biuro“, biblioteka, czy owo zgoła odbudowanie ojczyzny?
— Ani jedno, ani drugie, trzecie, ani nawet nie czwarte...
— Pojmuję. Nie od dziś znamy się i wspieramy. Powiedzmy sobie, żeby oryentacyę ułatwić, we dwu słowach, — ile?
Pozwoli pan, że mu zajmę chwilę czasu. Nie przychodzę w interesie żadnej z tutejszych instytucyi, ani po składkę na odbudowanie ojczyzny.
Inżynier najzupełniej konspiracyjnie odetchnął. Na znak uwagi zsunął swe czarne brwi, gdy Nienaski mówił:
— Chciałbym zasięgnąć od pana rady w kwestyi czysto osobistej.
— Jestem wszystek, jak tu stoję, do dyspozycyi. Dla pana — wszystko!
— Poszukiwałem tu dawniej zajęcia i zarobków dla innych. Teraz szukam miejsca dla siebie.
— Nosił wilk owce, ponieśli i wilka... Posady?
— Zapewne, ale zyskownej.
— Myśl godziwa. „Posady zyskownej“... w Paryżu? — podkreślił pytanie nie bez ukrytej ironii.
— Niekoniecznie. Raczej gdzie daleko. Naprzykład — w koloniach, nad Kongo, w okolicy je-