Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wszystek chleb, przyniesiony przez pana Pazura dla obu więźniów, a od samego rana siedział na wierzchu pierwszej ławki i walił obcasami w jej boczną deskę. Mniej więcej około godziny siódmej spojrzał na kolegę i powiedział:
— Ty, jak ci się zdaje, będą nas rznęli na gółkę, czy przez spodnie?
— Daj mi święty spokój!... — rzekł Borowicz.
— No, jak ja strzelę w zęby Pazura, to jemu się zaraz odechce. Akurat mu się dam... Jeszcze czego... na gółkę...
— Cicho bądź, bo usłyszą i dopiero!...
— Kto usłyszy, kapcanie? A zresztą — to niech słyszą. Myślisz, żebym nie chciał się stąd wydostać? Daj Boże, żeby nas wytrynili! Już mam tej sztuby po dziury w nosie.
— Szwarc, stul gębę!
— Skaranie boskie... — rzekł Szwarc, plując nadzwyczaj daleko. — Jeśli mnie wytrynią bez lania, to znowu ojciec będzie na mnie używał, co się zmieści, póki paska starczy. Ja, to wiesz, zawsze mam pecha... Choćby i z tą Franią. Chodzę ci za kozą cztery miesiące, odprowadzam ci ją do samych drzwi tej ich pensji, — żeby raz na mnie spojrzała! Sanikowski się do niej dwa tygodnie zapalał wszystkiego — i na galówce w kościele przez całe nabożeństwo patrzała na niego...
Borowicz nie podtrzymywał rozmowy, więc się urwała. Około godziny ósmej za szklanemi drzwiami ukazał się pan Majewski, otworzył je, wywołał więźniów na korytarz majestatycznemi gestami i kazał