Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wszystko jak najlepiej, jaśnie wielmożny panie... — odpowiedział Wiechowski, uczuwając w sercu pewien promyczek otuchy na widok łaskawości dyrektora.
— Ależ zima u was tęga! Dużo się człowiek nakołatał po świętej Rusi, a takiego zimna w marcu rzadko doświadczał. Ja w karecie, w futrze, w palcie, a i tak czuję ten, wiesz pan, dreszczyk...
— A możeby... — szepnął Wiechowski, mając dreszczyk, stokroć bardziej przejmujący, aż w piętach.
Dyrektor udał, że wcale nie słyszy tego, co powiedział Wiechowski. Odwrócił się do dzieci, które siedziały nieruchomo, ze zdumienia wytrzeszczając oczy i w przeważnej większości szeroko rozwarłszy usta:
— Jak się macie dziatki? — rzekł łaskawie — witam was.
Stojąc za plecami Jaczmieniewa, Wiechowski dawał znaki oczami, rękami i całym korpusem, ale napróżno. Nikt nie odpowiadał na powitanie zwierzchnika. Dopiero po chwili Michcik, naglony rozpaczliwemi spojrzeniami i gestami swego mistrza, zerwał się i zawołał:
Zdrawia żełajem Waszemu Wysokorodiu!
Dyrektor mlasnął ustami i wzniósł brwi tak zagadkowo, że Wiechowskiemu mróz przedefilował po grzbiecie.
— Panie nauczycielu, bądź pan łaskaw wywołać któregoś ze swych uczniów — rzekł wizytator po chwili — chciałbym usłyszeć, jak też czytają.
— Może jaśnie wielmożny pan sam raczy rozkazać któremu z nich, — rzekł uprzejmie Wiechowski,