podając dziennik, a jednocześnie całą duszą błagając Boga, ażeby jaśnie wielmożnemu panu nie strzelił czasami do głowy pomysł zgodzenia się na tę propozycję. Jaczmieniew z grzecznym uśmiechem odsunął dziennik, mówiąc:
— Nie, nie... proszę bardzo.
Wiechowski udał przez chwilę niby wahanie się kogo wyrwać, aż wreszcie wskazał palcem Michcika, którego umyślnie posadził w czwartej ławie.
Dyrektor tymczasem wstąpił na katedrę, usiadł i podparłszy pięścią brodę, patrzał uważnie z pod przymkniętych powiek na ten tłum dzieci.
Michcik wstał, z dystynkcją ujął Paulsona trzema »palicami« i dał koncert czytania. Przestrach, jak płyta marmurowa, usunął się na chwilę z piersi Wiechowskiego. Michcik czytał świetnie, płynnie, głośno. Dyrektor przysposobił sobie dłonią ucho do łatwiejszego chwytania dźwięków, z zadowoleniem reparował akcenty i kiwał głową potakująco.
— Czy możesz mi opowiedzieć »swojemi słowami« to, co przeczytałeś? — zapytał po chwili.
Chłopiec złożył książkę, odsunął ją na znak, że będzie czerpał opowiadanie tylko z pamięci i zaczął wyłuszczać po rosyjsku treść bajki odczytanej.
Jaczmieniew ciągle się uśmiechał. W najciekawszym punkcie opowieści podniósł w górę rękę z gestem charakterystycznym, jakiego używa nauczyciel, pewny, że mu jego miły uczeń trafnie odpowie — rzucił szybko zapytanie:
— Siedm razy dziewięć?
— Szest’diesiat tri! — z tryumfem zawołał Michcik.
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/046
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.