Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na Marcinka i kwaśno się uśmiechnął do niego, stanął na katedrze i dał znak Michcikowi. Ten wstał i zaczął głośno, z deklamacją mówić modlitwę:
— »Priebłagij Gospodi, nisposli nam błagodat’...»
W chwili zaczęcia modlitwy wszystkie dzieci, jak na komendę, zerwały się na równe nogi, a po jej ukończeniu siadły w ławkach. Szkołę wypełniał po brzegi nietylko zaduch, ale literalny smród ciężki i nieznośny.
Wiechowski spoglądał przez chwilę ponuro na zalęknioną gromadę, następnie otworzył dziennik i zaczął czytać listę. Kiedy wymieniał jakieś imię w brzmieniu rosyjskiem i nazwisko, izbę zalegała śmiertelna cisza. Dopiero po upływie pewnego czasu dawały się słyszeć szepty, opowiadania, wynikało szturchanie i kopanie nogami danego indywiduum, no i koniec końców z jakiegoś miejsca ukazywała się ręka dziecka i słychać było głos:
— Jest.
— Nie jest wcale, tylko jest’ — wołał głośno nauczyciel. Sam wymawiał kilkakroć ten wyraz dobitnie, dla przykładu, miękcząc ostatnią spółgłoskę. Miało to taki skutek, że gdy z kolei czytał nazwiska, chłopcy wstawali i podnosili palce, wołając z całą satysfakcją i w brzmieniu zupełnie swojskiem:
— Jeść!
Marcinek nie pojmował z tego wszystkiego nic zupełnie, bo ani wymagań profesura, ani całej ceremonji, a już najmniej objawów tak powszechnej żądzy jedzenia.
Gdy przeczytane zostały wszystkie nazwiska, pan