Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z bliska miało wszystkie prawie cechy twardej drzemki, nie wyłączając chrapania. Ulewicz i panna Teresa spacerowali po ulicy, prowadząc przyciszoną rozmowę. Nigdy jeszcze młody ex-urzędnik nikomu nie opowiadał tak otwarcie swojego życia. Mówił o wszystkiem, co przeżył — wspominał nawet o nędzy i dniach głodu. Jakieś go owiało pobudzenie do takiej spowiedzi. Zwierzenia sprawiały mu ulgę i głęboką radość, czuł bowiem, że każdy z jego życia wypadek i sam opis tego wypadku wywiera na słuchaczkę taki urok, jakby to była historya jej własnej doli, po raz pierwszy opowiadana przez kogoś innego. Te szeroko otwarte, królewskie oczy zdawały się zaglądać aż do ostatnich głębin jego duszy, ażeby zobaczyć to nawet, czego on nie był już w stanie wyrazić słowami. Nawzajem i ona opowiadała mu wiele o sobie. Dowiedział się, że nigdy jeszcze nie była w Warszawie, ani nawet w żadnem większem mieście. Przeżyła na wsi, w tym oto dworze, okrągłe lat dziewiętnaście od chwili przyjścia na świat aż do obecnej. Jedyną «koleżanką» jej była i jest panna Tugend.
— Ho, ho, — mówiła, — Tugendka miała ze mną niemało utrapienia...
— Czy tak?
— Tak, proszę pana. Udało się jej wyuczyć mię kilkuset słówek, ale co się tyczy geografii i wszelkich arytmetryk, to całuję rączki... Zresztą, mój panie, to jest takie nudne!... Człowiek się uczy, czyta różne książki, żeby iść za mąż, potem idzie za mąż...
— No i może sobie czytać, a nawet uczyć się w dalszym ciągu, — wtrącił Kuba nieśmiało.