Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/339

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jej nieobecność, głuchy step rozstania, sahara jałowa i wyschnięta życia bez niej — drażniła go i rozjuszała. Nie podobało mu się tutaj, w tem mieście. Nic tu nie miał wielkiego, olbrzymiego, na czem czucie zawisnąćby mogło. Rozumiał prace owego Gajowca, prace surowe i na nic niebaczne, wszczepione, jak pług, w przyszłość tego kraju. Ale się tą zimną, ścisłą, nieefektowną prozą nie mógł przejąć. Gajowiec marzył, jako o szczęściu swem, o ideale swego życia — o polskim pieniądzu. Gdy wymawiał słowo »złoty«, rozanielał się, jaśniał, promieniał. Tłomaczył długo młodemu kamratowi, jakich to trudów, walk, mozołów, — jakiego to ogromu wiedzy, przewidywań i rozumowań, — znajomości arkanów i wybiegów życia nowego, którego przewidzieć nie może żadna socyologia, ani żaden program jakiejkolwiek międzynarodówki, — jakiego to wreszcie twórczego geniuszu wymaga ów »złoty«. Cezary zgadzał się, lecz nie płonął entuzyazmem do »złotego«. Gdyby pan Gajowiec wiedział, o czem myśli ten młody człowiek w trakcie jego zawiłych wywodów, zamknąłby usta na cztery spusty.
Z czasem, im Baryka bardziej zagłębiał się w życie, im więcej poznawał ludzi i więcej obserwował faktów, w tem większą popadał niechęć do całego polskiego zespołu. Drażnili go wszyscy swem przywiązaniem do przeszłości, do owego smutnego wczoraj, — i radosną świadomością, naiwną uciechą z pięknego dzisiaj. Cezary natomiast widział to dzisiaj nie w wielobarwnej sukience wolności, lecz w obmierzłym łachmanie rzeczywistych i oczywistych faktów. Cóż go mogło obchodzić stwierdzenie, że ta oto dziura w łach-

328