Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bezoporną i posłuszną zagarnął w posiadanie. Konie gnały szeroką, piaszczystą drogą alei. Światła latarni rzucały nagłe strzały popłochu między wielkie pnie lip i topoli. Kareta na wybojach kołysała się to tam, to sam, jak łagodna kolebka. Czarne jej pudło i lustrzane okna, zasłonięte firankami, rzucały tajemnicze lśnienia i przecinały noc jesienną, która szybko zeszła na mokre łąki i zwiędłe pola. W tej dzikiej niespodziance rozkoszy, w niebezpieczeństwie, w locie pośród pól, w kołysaniu i drżeniu była otchłań radości obojga przygodnych kochanków. Oszaleli do cna od nagłej pasyi, marzyli o rozkoszy swej, doświadczając jej w pełni. Pocałunki ich i pieszczoty były bezdenne jak ta noc, pełne potęgi niewyczerpanej, jak fuga koni, niosących się w przestrzeń.
Od Odolan do Nawłoci liczono około pięciu wiorst drogi. Z alei odolańskich kareta wypadła w szczere pola. Lecz jakże prędko, jak nagle dał się znowu słyszeć huk drzew alei nawłockiej i Cezary klęcząc jeszcze, całował ręce Laury. Cały jego obłęd miłosny przepłynął w pytanie:
— Czy narzeczony?...
— Cicho! — wyrzuciła z piersi, nie mogąc jeszcze tchu pochwycić.
— Czy narzeczony?...
— Nigdy! Nigdy! Przenigdy! Przysięgam na wszystko, co mam świętego...
— Dlaczegóż pani wychodzi za mąż za tego człowieka?! Ach, prawda... Pani go kocha...
— Cicho, cicho!
— Dlaczego pani wychodzi za mąż za tego człowieka?

216