Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiadał wesoło towarzystwu o jeździe linijką, o wizycie w Leńcu i umyślnie w karykaturalny sposób ośmieszał siebie, jadącego na szybkolotnej linijce, ażeby właśnie śmieszność na siebie skierować i przerzucić. Wszystko to nieudało się. Panna Szarłatowiczówna wszelkie jego usiłowania w tym kierunku przyjmowała z nosem tak wysoko zadartym i z takiem skrzywieniem ust, jakby istotnie w jego wywodach zawarty był jakiś zapach mocno nieprzyjemny. W pewnej chwili Cezary Baryka doznał uczucia głębokiego zdumienia. Gdy bowiem starał się najbardziej altruistycznie, w stosunku do tej panienki, bawić towarzystwo swoim kosztem, ona, — znajdując się w owej chwili obok kredensowej szafy, a poza plecami wszystkich zebranych przy stole, wywiesiła pod adresem narratora język ogromnej długości, prawdziwie do pasa. Ten polemiczny zabieg, przedsięwzięty przez pannę Karolinę, trwał tak niesłychanie krótko, że Cezary zadał sobie pytanie, czy przypadkiem nie uległ halucynacyi. Zwątpienie było tem silniejsze, skoro ton wyrzeczeń panny Szarłatowiczówny był znowu tak wybujały i dostojny, jakby się słyszało mowę tronową królowej, albo przemówienie maturalne przełożonej pensyi (z prawami gimnazyalnemi.) Wszystko jednakże szło jako tako, gdyby nie nieszczęsne upodobanie księdza Anastazego do śpiewu. Biorąc filiżankę kawy i dolewając pewien różowy dodatek w mały kieliszeczek, kapłan zanucił swe uprzykrzone:

»Caroline, Caroline,
Prends ton chapeu fleuri,
Ta robe blanche«...

179