Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

»na wyrywki« tabliczki mnożenia, a wszelkie »słówka« stale wyfruwały z jej biednej głowy. Nieszczęsny ojciec rozgniewał się na dobre i nie chciał patrzeć na oblicze tej domowej »oślicy«. Matka, — rodzona siostra żony rządcy majątku »hrabiów« Wielosławskich w Nawłoci, pana Turzyckiego, — wyprawiła niepoprawną »oślicę« na wieś do siostry, ażeby choć przez czas pewien zeszła z oczu ojcowskich i spod jego ciężkiej pięści. Tę to pannę »Wandzię« Okszyńską widział Cezary Baryka, gdy się salwowała ucieczką, ścigana przez mściwą perliczkę. Owa panna Wanda jedno tylko miała na swe usprawiedliwienie; grała na fortepianie. Nic do jej głowy nie »przystępowało«, tylko ta muzyka. Mogła grać przez cały dzień, nic nie jedząc ani pijąc, — mogła nie spać, a nawet nie wiedzieć, że żyje na świecie, byleby jej tylko pozwolono bębnić na fortepianie. To też i bębniła. Rodzice rujnowali się na wynajem pianina i na drogie honorarya dla »metrów«. Ci kręcili głowami i wszyscy, jak jeden, zapewniali: nadzwyczajna zdolność, zadziwiające ucho, niesłychana pamięć, istotny talent! Panny Wańdzi nie wbijało to w ambit. Ona grała dla samej muzyki. Upijała się tą swoją »wyższą« muzyką, niczem pijak gorzałką. Po przyjeździe do Nawłoci i do mieszkania wujostwa, gdzie fortepianu nie było, nieszczęsna »oślica« chodziła, jak błędna owca. Po pewnym czasie ciotka Turzycka zastawała Wańdzię siedzącą przy stole i zapamiętale przebierającą po nim palcami, nie bez zażywania fikcyjnego pedału. Łzy lały się z oczu wygnanki, gdy tak sobie wygrywała na kancelaryjnym stole, pod nieobecność wujcia Turzyckiego.

175