Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, więc dobrze. Troszkę mię pan odprowadzi, bo po prawdzie, to samej w parku nie jest miło.
— Właśnie, właśnie...
Cezary otworzył drzwi wejściowe. Deszcz już nie pokrapywał, lecz siał gęsty, ostry i natarczywy.
— Widzi pani, deszcz pada.
— A pada.
— Co tu począć?
— Przejdę prędko.
— Ba, prędko po tym ciemnym ogrodzie, pełnym małych świerków.
— Niema co martwić się. Tu przecie zostać nie mogę, a u rządcostwa już śpią wszyscy na górze Chodźmy!
Ruszyli naprzód w ciemny park. Po kilku chwilach Baryka rzekł:
— Niech się pani okryje moim płaszczem. Mam płaszcz na ramionach.
— Nie. Dziękuję.
— Proszę się okryć.
— Dziękuję panu!
— Może to nie wypada, żeby pani okrywała się moim płaszczem?
— Bo i pewnie. Pierwszy raz pana widzę w życiu i już mam chodzić w pańskim płaszczu. Zresztą to nie po chrześcijańsku: panby zmókł.
— A więc postąpmy pochrześcijańsku, z zachowaniem najdoskonalszych przepisów towarzyskich.
— No?
— Okryjmy się nim obydwoje.
— Z pana widzę zanadto dobry chrześcijanin,

149