Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiadomo — w Aryance.
— Biorę pana pod swoją opiekę, — zdecydował ksiądz. — Razem będziemy chrapali. E, to sobie zachrapiemy!
— Maciejunio poszedł z Hipolitem rzeczy rozpakowywać. Pietrek na folwarku... — martwiła się panna Karolina.
— Poradzę sobie, proszę pani!
— Nie tak to łatwo. Nie jestem pewna, czy tam posłane.
— Tego już nie wiem, dziecko. Nie wiem. Bij mię, katuj, — na pościelach się nie rozumiem... — mruczał ksiądz, pociągając nowe hausty.
— Niema co! Ja sama panów odprowadzę. Zobaczę.
— Złote słowa powiedziałaś. Ten gość musi się wyspać. Musimy dziś chrapać! To darmo. Chodźmy, poruczniku!
Cezary, który zgodził się nawet na to, że będzie w tym domu porucznikiem, znalazł swój zdezelowany kapelusz i wyszedł za przewodem księdza i panny Szarłatowiczówny. Zeszli po schodach ganku i skręcili w ogród ciemny, zarośnięty, szumiący w mroku ogromem jesiennych gałęzi. Posuwali się naprzód wąskiemi uliczkami, które raz w raz w półokrąg się zataczały. Wkrótce jednak te półkoliste ścieżki zginęły w jednolitej murawie. Ksiądz sapał i wzdychał, a wreszcie ustał w drodze. Na niespokojne pytania panny Karoliny dawał odpowiedzi dziwnie niechętne i opryskliwe, a wreszcie nie dawał żadnych. Słychać było tylko jego sapanie coraz głośniejsze i złowrogie szamotanie się w mroku. Panna Szarłatowiczówna rzuciła się kapła-

145