Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z jadalni. Został na placu wujcio Michał, który teraz dopiero dorwał się do opowieści o swym potwornym krachu, o łatwowiernie i lekkomyślnie zawartej spółce węglowej z dwoma Żydami, braćmi Kminkami... Cezary słuchał, wzruszał się perypetyami procesu, potakiwał, przerażał się, nawet groził żydom Kminkom. Księżunio Anastazy pociągał ze swego kieliszka, — a był to jeden z tych większych, — otwierał i składał pulchne dłonie i nadrabiał miną, że się historyą wujcia Michasia przejmuje. Poprawdzie radby był parsknąć żywym śmiechem i uderzyć wujcia po kolanie, albo i po plecach, — a tu, jak na złość, sens opowieści był tragiczny, — nawet traiczny, jak mówił wujcio Michaś. »Pomidorek« czekał tedy cierpliwie końca, jak na sługę bożego i człowieka dobrego wychowania przystało, choć wiedział, że ta termedya nie ma wcale końca. Skończy się wzdychaniem, chlipaniem i ucieraniem wezbranego nosa. Cóżby dał za to, żeby ktokolwiek przerwał, albo cokolwiek przerwało banialukę familijną o tych Kminkach z piekła rodem, którą słyszał już kilkaset razy! Karusia przyszła z odsieczą.
— Ależ to pan musi być zmęczony — zmęczony! — zapiała po kresowemu. — Panowie jechali aż z samej Warszawy?
— Z samej Warszawy jechaliśmy...
— Czy nie sądzisz czasem, Karusiu, że czasby już był na pana porucznika odpocząć przez chwileczkę do jutra rana? — pytał wikary Nastuś.
— Ja tak sądzę.
— A gdzież nasz pan Czaruś będzie spał? We dworze, czy w »Aryance«?

144