Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

podpora rodu, syn najstarszy, wracał z wojny cały i zdrowy, tęgi i opalony, jakby jeździł na polowanie w sąsiedztwo. Panna Szarłatowiczówna, która najwymowniej, najczęściej i, trzeba wyznać, najkrzykliwiej głos zabierała, patrząc na Hipolita, lecz mając na oku i »tego drugiego«, wypaliła:
— Nie widzę, Hipie, żebyś zbyt znowu wyraźnie przypominał steranego inwalidę! Raczej wypasłeś się jeszcze bardziej. Czyż mnie wzrok nie myli? Ależ tak, — utyłeś! Tylko patrzeć, jak sobie zapuścisz drugi podbródek. A może to jaka specyalna choroba wojenna, obrzęk, puchlina?
— Patrzno Cezary, mają nas tutaj za frantów, którzy siedzieli w sanatoryum, a teraz przebrali się za bohaterskie figury.
— Trzeba cierpieć, wciąż cierpieć, mój bohaterze, nietylko od zawziętego wroga, lecz i od panien... — śmiał się Baryka.
— Nie przypominam sobie, żeby tutaj kto mówił o »frantach« — zaperzyła się panna Karolina, — tylko wszyscy wracają w tak korpulentnych postaciach, że ta wojna wygląda mi na jakąś odżywczą kuracyę.
— Któż to »wszyscy«? Karolino, — kto »wszyscy«?
— No, naprzykład, — Jędrek.
— Słyszane rzeczy! To dziewczę, które prochu nie wąchało, ośmiela się twierdzić, że my na wojnie czyściliśmy buty w przedpokojach, jak pan Jędrek.
— Ależ nie! Wiem, że ścigałeś nieprzyjaciół, jak Czarniecki.
— O nieprzyjaciołach, o bolszewikach ostrożnie!

135