Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kie to poczciwe! Każdy jakby z dzbanuszka wylizał. A wszystko, moje państwo kochane, — z głodu.
Przedefilowała przed kolumną, jak generał, idąc w stronę Radzymina, — zlustrowała szeregi i znowu zawrzeszczała:
— Żarłbyś jeden z drugim własne guziki od portek, żebyś je tak miał, jak nie masz, kałmuku z krzywemi ślepiami! Boś nawet jeszcze do noszenia portek nie doszedł. Kiszki ci się skręcają, boś cztery dni w gębie nic nie miał. Dobrze ci tak, świnio nieoskrobana! Nie chodź w cudzy groch, bo to nie twój, świński ryju, tylko cudzy. Rozumiesz mię, jeden z drugim!
Ostatnie zapytanie wykrzyknęła najgłośniej, jakby w oczekiwaniu odpowiedzi. Gdy zaś nikt nie odpowiedział, a szeregi szły dalej za szeregami, wyjaśniła tajemnicę groźnego pytania:
— Żebym tak miała z parę korczyków ziemniaków, jak nie mam, tobym nagotowała w łupinach i dała wam w korycie żreć, świnie wygłodniałe!
Nie mogę moje państwo kochane, patrzeć na te głodne ryje. No, nie mogę!
W istocie jejmość przed-praska cofnęła się nieco w tył, bo też i kurzawa, bijąca z pod nóg jeńców, zapaliła wszystko. Czoło kolumny było już pewnie na moście wiślanym, a koniec jej jeszcze nie wkroczył na przedmieście praskie. Nareszcie się przewalili. Pył opadł. Oddziałek, w którym tkwił Cezary Baryka, wyruszył w drogę. Miało się pod wieczór. Ciemna i chmurna noc schodziła na szosę, gdy wymijano ostatnie umocnienia z drutu i szeregi rowów na pobrzeżu lasów. Szerokie, błotne rozlewiska, ciągnęły się tutaj po oby-

125