Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dwu stronach szosy, zagradzając nieprzyjacielowi drogę do stolicy. Lecz nigdzie tu już nieprzyjaciela nie było. Tylko po obydwu stronach bitej drogi widniały ciemne doły, każdy z osłoną, skierowaną w stronę Warszawy. Były to najdalej ku niej wysunięte forpoczty Moskwy, równolegle i symetrycznie wybrane w mazowieckiej ziemi.
Oddziałek maszerujący wymijał raz wraz konnicę i piechotę, ciężkie automobile ze sprzętem wojennym, nieskończone wozy trenu i fury, powracające do miasta z rannymi. Noc już była, gdy oddziałek dosięgnął Radzymina, małego miasta ze zgliszczami, które się jeszcze żarzyły i dymiły, z domami poprzewiercanymi na wylot od pocisków. Pustka i milczenie leżały nad zaułkami i uliczkami, jakby skreślonemi do znaku. Zatrzymano tutaj oddział na chwilę przed pewnym ocalałym piętrowym budynkiem. Cezary rozejrzał się po tem miejscu wojennem. Nuda zniszczenia wiała tu wśród dymu i iskier. Noc posępna roztoczyła się nad tem obmierzłem zjawiskiem. Z bramy domu piętrowego wyszedł oficer francuski, człowiek starszy, z siwiejącą kozią bródką i obwisłemi wąsami. Twarz jego była surowa, zmartwiona i wyrażająca nieopisane zmęczenie.
Oficer ten wgramolił się do kosza motocyklu na dwie osoby i władczym gestem dał znak żołnierzowi polskiemu, który spełniał w tym wehikule obowiązki szofera. Motocykl począł wydawać ze siebie wrzaskliwe strzały, zakręcił się na miejscu i pomknął w drogę na północ, ku Wyszkowu.
— Patrzcieno, koledzy! — mruknął ktoś z oddziału, — ten chorowity Francuzina sam tak oto ze swym szoferem rznie na całą bolszewicką armię.

126