Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wielką wyrozumiałością i nie robiła żadnych szykan: buty — dobrze, surdut — niech będzie i surdut! Skoro zebrała się suma przedmiotów, czy pieniędzy, zaspakajająca ambicye maszynisty, nie obraźliwa dla jego godności osobistej, »remontik« dobiegał do końca. Pociąg gwizdał, sapał, ruszał z miejsca, turkotał raz prędzej, drugi raz wolniej, posuwał się po szynach, aż do następnego tajemniczego punktu w polu, lub w mieścinie. Zapytywano, czy to znowu »remontik« i, jeżeli dawała się słyszeć odpowiedź potwierdzająca, zabierano się do gromadzenia nowej składki w walorach i przedmiotach. Im bliżej było upragnionego Charkowa, tem lokomotywa więcej i częściej wymagała niezbędnych poprawek i dłużej trwały postoje. Zapasy wyczerpywały się i psuły, zimno dokuczało, jęczeli chorzy, płakały dzieci, ludzie popadali w tępe odrętwienie, lub w nerwowy niepokój, a poczciwy maszynista ćmił swego papierosika, siedząc na stopniach maszyny, patrzał w przestwór i »zaunywno« pośpiewywał jednę z pięknych piosenek ludowych. Ostatni postój wypadł z woli maszynisty o dziesięć wiorst przed Charkowem. Z jakichś względów w tym właśnie punkcie kończyła się droga pociągu-eszelonu. Część podróżnych, — zwłaszcza kobiety i dzieci, — postanowiła czekać: — a nuż jeszcze pojedzie? Część druga, niecierpliwsza i mocniejsza w nogach, ruszyła do miasta piechotą. Do tej drugiej części należeli dwaj Barykowie. Ponieśli naprzemiany na plecach swoją walizkę i trafili do miasta. Dotarli do dworca kolejowego i tu oddali na przechowanie kufereczek, zawierający cały ich majątek, wszelkie papiery i ubogie skarby w lekarstwach, watach i flane-

91