Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się bez końca na strzępiastym liściu dzikiego wina niby ulotny i sprężysty ognik wstępował do ciemnicy pod gęste liście przez szczeliny między igłami starego modrzewia. Tam w czarno-zielonej głębi chwiał się, posuwał, cofał, oglądał mokre trawy i kielichy skromnych kwiatów. Na dróżkach zasypanych piaskiem a wystawionych na zimne światło leżały urocze cienie grubych odziemków, gałęzi, prętów i liści, jakby widma drzew ściętych.
Raduski usiadł w oknie i podparł głowę rękami. Objęły go we władanie: cisza nocna i coś stokroć lepszego, niż sen, bo spokój, spokój zupełny. Bolesne szarpanie się w sobie, współczucie a nawet litość sunęła teraz przed nim, jakby zewnętrzne obrazy, wcale jego samego nie dotykające. Była to chwila wzmocnienia ducha, chwila równowagi, zdrowia i siły. Zaskorupiałe rany zdzierał bez bólu, bez czucia i zimnym wzrokiem do środka ich przenikał. Czuł, że to nie jest obca jego naturze, przemijająca reakcya, ani obłudna forma tych samych wzruszeń. Rozumiał, że wchodzi w jakiś doskonalszy zakres życia, gdzie siły jego muszą spotężnieć. Ciężył mu tylko brak ruchu, więc ubrał się, wdział letnie palto i wyszedł z domu. W pustych ulicach, gdzie rysowały się nagie granice światła białego, jak mleko, i cieniów, czarnych, jak wnętrze lochu, myślał o granicy rzeczy dobrych i złych, czynił szybkie wnioski, oparte na mnóstwie zdarzeń, przygód, cierpień i radości ze swego życia, którego w owej chwili bardzo daleką przestrzeń widział jasno, niby oblaną światłem miesięcznem. Wnioski owe nie sprawiły mu żadnej przykrości, chociaż, jak ręka złodziej-