Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to rzeczywiście dobre babsko, ale długo nie może siedzieć, bo zaczyna ciskać na nią rękami, pluć...
— A lekarze, felczerzy?
Pani Poziemska uśmiechnęła się blado.
— Dawniej — mówiła — przychodził to ten, lub ów na noc, na część nocy. I teraz, owszem, ktoś sobie wspomni, ale rzadko. Pieniądze nam wyszły, a raczej prawie wyszły, każdy boi się przedewszystkiem prośby o pożyczkę.
— A czy zgodziłaby się pani, żebym ja, aczkolwiek nie lekarz i nie felczer miał prawo zaglądać tu kiedyniekiedy, przeczytać co choremu, może w nocy posiedzieć...
— Śmiałażbym zabronić? Ale co na to... Łżawiec, tutejsza cnota? Ja gorąco proszę...
Za chwilę podniosła oczy i blady rumieniec mknął przez jej twarz, niby różowy ranny obłoczek.
— Marta, Marta! — dał się słyszeć krzyk z sąsiedniego pokoju.