Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A więc pan nie mów ze mną do wszystkich dyabłów!
— Ależ...
— Uciekli przecie wszyscy, gdym zaczął śmierdzieć. Co do jednego! Pies się o mnie od sześciu tygodni nie dowiedział. Uważasz pan! Kiedym stawiał wino przy obiedzie, to było współbraci, towarzyszów, ilu kto chciał!
— Zwykła kolej...
— Zwykła kolej! We wszystkiem zwykła kolej... Dawno pan tu mieszkasz?
— Parę tygodni.
— Słyszałeś pan o moim przypadku?
— Nie, nic a nic.
— Uważasz, Marta? Już o mnie zapomnieli nawet w tym parszywym Łżawcu... Nawet tu!...
— Doktorze! Ja tu jestem zupełnie obcy... Nic dziwnego, że mi się o panu rozmawiać nie zdarzyło...
— Co mi pan tam gadasz! To taka na świecie kolej... Sam przecie... Wczoraj szanowny, wzięty, głośny, a co najważniejsza wyzyskiwany, leczący za darmochę, doktór Poziemski... a dziś... upadł.. i już go niema. I to bydło, ta gawiedź, którą leczyłem bezpłatnie, do której łaziłem po nocach, już z pewnością innego nabiera i zasypuje czułościami. Usiądź no pan tutaj, wszystko panu opowiem, jak było.
— Zygmusiu... — znowu mężnie wymówiła pani Poziemska.
Doktór milczał przez chwilę ze ściągniętemi brwiami i przygryzioną wargą. Rzuciwszy na żonę jadowite