Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

płowych włosach, o cudownych, lazurowych oczach, przeczystych, jak toń krynicy... Dopiero co wypełniła serce po brzegi radość na widok tych miejsc, a oto już samej rzeczywistości było mu nie dosyć, — szło dalej, w kraje wspomnienia, a stamtąd znowu dalej i dalej...
Zmrok padał i ukrył w sobie cały Łżawiec od przedmieścia do przedmieścia. W krzywych ulicach i na rynkach płonęła gdzieniegdzie latarnia, kopcąc bezustanku, jakby to stanowiło jedyną jej rozrywkę w trakcie nudnej misyi oświetlania dziur łżawieckich.
Wszystkie sklepiki, nie wyłączając żydowskich, szczelnie zamknięto, wskutek czego ulice były podobne do korytarzy w katakumbach. Świeciło się jedynie w oknach mieszkań i Raduski, wędrując w ciemności z zaułka w zaułek, widział czasem jakiś profil, albo cień kobiecy, rysujący się na szybie. Każda z tych sylwetek przykuwała jego uwagę, ciągnęła myśli do mieszkań, przejmowała serce mazgajskiem pragnieniem czułości. W mrocznych kątach włóczęga nasz potrącał od czasu do czasu jakiegoś człowieka, błagał o wybaczenie tej winy i szedł dalej. Z miejsc pryncypalnych odpłynął na przedmieście, zwane Placem Targowym. Za czasów uczniowskich, przed piętnastoma laty mieszkał był w tej okolicy. Znał tam każdą ruderę, każdą dziurę, każdy rów, znał przyległe pola, krzaki i las w sąsiedztwie. Pewien wyniosły punkt w tej stronie dawał widzieć «knieje» niemrawskie, oraz na dużej przestrzeni białą smugę szosy, do domu idącą. Raduski minął ostatni budynek i wlókł się noga za nogą. Wiedział przecie, że ani lasu, ani odległej drogi nie zobaczy, chciało mu się jednak patrzeć z owego wzniesienia ku swej ojcowiźnie, w swoją własną