kilku «rubeliansów», drucik trafiał w «opłotki» i ochota do próbowania szczęścia wzmagała się znowu. Jegomość w kaszkiecie przez czas pewien ognistym wzrokiem przypatrywał się tej grze, przekrzywiając głowę z ramienia na ramię. W pewnej chwili, gdy ostatni z ryzykujących szukał po kieszeniach «fajgla» i w żadnej go znaleźć nie mógł, stronnik Raduskiego zawołał:
— Stawiam dwadzieścia kop!
— Idzie granie... — powiedział właściciel paska, wznosząc ku górze białą źrenicę. Okazało się, że nowy gracz trafił w środek i zabrał czterdzieści groszy. Nie zwlekając, postawił obiedwie czterdziestówki — i wygrał. Wówczas puścił w kurs tylko jedną i zwyciężył.
To jego szczęśliwe prowadzenie druta powitano ze wszech stron cichym szmerem. Błyszczące oczy wpijały się w ruch palców, rozchylone usta pchały je, zdawało się, namiętnym oddechem. Żywy robotnik wygrał jeszcze kilka razy, ale niespodziewanie szczęście go zdradziło. Poczytywał to za chwilowy lapsus oka, gorączkował się, stawiał coraz więcej i brnął w przegraną. Śmiech, rozlegający się dokoła jego uszu, nękał go i prowadził w pasyę coraz większą. Strugi potu lały się z jego czoła...
Raduski, schylony nad tą ławką, patrzał w twarze grających, jedną po drugiej badał ciekawym wzrokiem. Dopiero świst lokomotywy zmącił jego myśli.
— Morysów... — wymówił ktoś od niechcenia.
W istocie pociąg zatrzymał się i znaczna liczba pasażerów wysiadła z wagonu. Przez otwarte drzwi wleciały kłęby zimowego powietrza i sprawiły ulgę dziewczętom, do których Raduski wrócił znowu. Starsza z nich
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/024
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.