Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/023

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obywatela w kaszkiecie bardzo mu przypadało do smaku, było mu tak miłe, że tego słowem opisać nie można. Z za ramienia pasażera stojącego patrzał ciągle na swego adherenta i postanowił zaznajomić się z nim niezwłocznie. Tymczasem tamten, wciąż ciskając śmiałe wejrzenie między gremium palące, przedostał się ku środkowi wagonu za piec, gdzie już oddawna umiejscowiona była jakaś heca. Dawały się stamtąd słyszeć ciągłe okrzyki, sprzeczki, groźby, przyduszone szepty i chóralne śmiechy. Raduski wstał ze swego miejsca, ustąpił je otyłemu sąsiadowi, a sam przecisnął się na środek i wyjrzał z za pleców mężczyzn pochylonych. Bawiono się tam hazardownie w szczególną grę. Wysoki i chudy młodzieniec, z miną kryminalisty trzymał w ręku długi, cienki i wąski rzemyk skórzany. W oczach wszystkich ujmował palcami prawej ręki jego dwa końce, lewą — miejsce, gdzie przypadał środek i od tego środka zwijał rzemień w ścisły rulon. Gdy zeń utworzył płaski krążek, kładł go na ławie i proponował komukolwiek, żeby cienkim drutem trafił w środek.
— Stawiasz pan fajgla, ja stawiam fajgla — i granie idzie... — mówił tonem tak andrusowskim, że Raduski zaśmiał się mimowoli. — Widzisz pan przecie, że biorę za końce paseczka, widzisz pan, że ciągnę... — gadał dalej wysmukły. — Jeśli drucik zostanie panu, skoro cały rozkręcę, między dwiema połówkami paska, rubelians pański, jeśli zaś będzie na «polu» — rubelians mój. Rozumiesz pan przecie?...
Drucik zawsze zostawał na «polu» i rzadko kiedy trafiał w «opłotki». Czasami, gdy rozwścieczony gracz domyślał się jakiegoś złodziejstwa po przepuszczeniu