Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

siadł. Słychać już było sygnały konduktorskie, gdy do tego wagonu obydwoma wejściami wpadła nowa gromada ludzi i zapchała go tak szczelnie, że szpilki jużby tam nie wepchnął. W przejściach między ławkami stało po pięć i sześć osób, dróżka wzdłuż wagonu była tak zaludniona, że drzwi wewnętrznych żadną miarą nie można było otworzyć. Pociąg ruszył. Nos i usta Raduskiego znajdowały się wobec rozpiętego surduta i rozpiętej kamizelki, obejmującej pokaźny brzuch jednostki, której korpus chroniła od upadku wysunięta półka. Obok siedziały dwie małe dziewczynki, dawniejsze towarzyszki podróży, siostry prawie tego samego wieku, przytulone do matki, ciotki, czy babki w salopie ze staromodnym kołnierzem. Na twarze ich, poobwiązywane chustkami padał z okna nikły blask i dał je poznać Raduskiemu.
Siedziały, jak dawniej, uroczyście wyprostowane, o ile na to zezwalały plecy, brzuchy, ręce, wspierające się na nich co chwila, jak o martwe zawiniątka i pakunki, — i wytrzeszczały oczy w podziwie, przechodzącym częstokroć w strach rzetelny. Starsza pani usiłowała chronić je od zgniecenia, zasłaniać od uderzeń licznych łokciów, ale sama wkrótce dostała wyraźne, a niby nieumyślne szturchnięcie i apostrofę, poczem dała pokój wszystkiemu. Za plecami dziewcząt, na ławce mającej wspólne oparcie, siedział jakiś pasażer w szopach bardzo wytartych i kapeluszu, t. zw. melonie. Żółtawa twarz, której barwa znajdowała się w zależności bezpośredniej od piwa «słomkowego» łączyła się tak samo z rudym kołnierzem futra, jak kształt czaszki z formą przypłaszczonego kapelusza. Odwracając nieco