Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się do pałacowego przedsionka, gdzie Sokolnicki w płaszczu czekał przy świeczce łojowej, przylepionej do krawędzi mozajkowego stoliczka. Skoro tylko oficer wszedł i wyciągnął się przed dowódcą, generał zażądał pisma. Przeczytał je od rzutu oka i zagadnął oddawcę:
— Czy byłeś waćpan pod Ostrówkiem?
— Tak jest, panie generale.
— Wczoraj?
— Wczoraj nad wieczorem.
— Z której strony: z naszej, czy z góry rzeki?
— Poszliśmy podjazdem wpoprzek traktu z Pogorzeli ku Kępie Warszewickiej, w górę rzeki. Zdala postrzegliśmy łyżwy, wolno ciągnione przez flisów linami na naszym brzegu. Kapitan mojego szwadronu dał rozkazy. Zaczailiśmy się w kępach łozy, i gdy chłopi ku nam podeszli, wzięliśmy ich żywcem. Musieli wywlec łyżwy na brzeg. Każda z nich miała po pięciu ludzi obsługi.
— Ile ich było?
— Cztery. Miały długości po 18 stóp, a po 5 stóp szerokości. Były drewniane, obite blachą.
— Tak. Co zrobiliście z niemi?
— Zrąbaliśmy na drzazgi.
— Co dalej?
— Żołnierze i dwaj oficerowie, którzy na krypach konwojowali te mostołodzie, dali do nas kilka strzałów, ale zobaczywszy siłę, rzucili się ku tamtemu brzegowi i po piaskach wyszli na suszę.
— Czy nie udało się wam widzieć mostu?
— Mostu — nie. Szaniec widziałem.