Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mej śmierci? Bóg-że ci zapłać... Jesteś zapach mojej młodości... Tak jak ty pachnie szczęście dzieciństwa. Zapachu mój, otocz mię i przygarnij do życia... Weź mię z uścisku gliny i kamieni...
Otwiera się przed oczyma cudne dziwactwo, widziane jakoby pierwszy raz, wypukłych, całobrzegich, strzępiastych goździków. Fiołkowemi powłóczeniami całują przekrwienia oczu bratki jesienne... Bladofioletowa lewkonia leży na piersiach, na płucach dziurawych, a dobrotliwy jej zapach chłodnem a częstotliwem chuchaniem sączy się w jaskinię rany.
Wtem słychać, słychać...
Słychać, co się dzieje w uszach i głowie. Biją tam w dźwięczne kowadła małe, pracowite, zawzięte kowaliki. Małe to musi być, jak polne świerszcze... Szybko, szybko, z ramienia łupią młotami majsterkowie: raz raz — raz raz!
A potem jeden przed drugim, na wyprzódki! Aż tchu brak. Tworzy się z ciosów ciągliwy szum, unosi się w pustynię głowy huk, jak w głębokim, starodrzewnym boru, lesie...
Dech zamiera. Serce się zrywa i łomoce skrzydłami w gałęzie, niby złapany siecią dziki orzeł-zyz. Głowa bezwładna chwieje się w prawo i w lewo po ruchomym materacu, palce rąk błądzą, chodzą, wędrują. Nogi coś ciska w różne strony, jak drwal w złości ciska bierwionami...
Mózg się żywym płomieniem pali. W nim płoną pióra myśli. Spalone na węgiel wargi szeptają:
— Trepka... Szczepan... daj-że mi pić, daj-że mi pić... Już my dzisiaj z tego strasznego lasu nie wyje-