Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niach sufitu. Widział trzeźwemi oczyma ogniste, kręte zwoje boleści, wlokące się po wązkich schodach, którędy ścieka krew...
Wszczepił mu we włosy koślawe ręce swoje krzyk, odbijający się o ponure mury zaklęsłych dziedzińców, korytarzów, cel... Starzec, starzec w krwawym łachmanie! Oczy jego, oczy patrzą, wznosi się uschła ręka... Wskazuje, wskazuje... Boże, miłosierny! — wskazuje ręką... Ogarnął go nieprzełamany wstręt. Ciała spitych morderców, stapianych we krwi, śmierdzących potem pracy od całodziennych siepań, owa bezwładność i nicość silnych gnatów, które się teraz podle wiły i kurczyły pod ciężarem widziadeł sennych, ohydne profile pysków, rozwarte usta, porozrzucane ręce i nogi, w trwodze i męczarni charczące gardziele i nosy — wzdrygnieniem go zimnem smagały. Nie był zdolny pozostać teraz na chwilę sam ze sobą. Wnet jego myśli pędził i ścigał przestrach. Korpus cielesny wciąż musiał być w ruchu, w trudzie, w pierwszorzędnem zmaganiu się, wciąż musiał cośkolwiek ścigać forsownie. W każdej chwili spokoju zaczynały płynąć wpoprzek logicznych myśli — wichry spłoszonych obrazów, haniebnych widoków, czynów spełnionych.
I teraz oto uczuł się zmuszonym do ruchu.
— Pogadam z szyldwachem... — myślał, wyłażąc z szeregu leżących.
Ale zanim stanął na nogach, już zmienił projekt. Czuł, że rozmowa go nie zaspokoi. Wiedział, że musi szukać niebezpieczeństwa, jeśli chce w sobie zagłuszyć paroksyzmy dawnej duszy.
— Cóż ja mam ze sobą teraz robić? — myślał