Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z pianą radości w wyszczerzonych zębach, skonał na bagnetach.
Z korytarza wypadli teraz jak wichrem pędzone liście, tańczący, deklamatorowie, śpiewacy, mówcy, zamyśleni, obojętni, ślepi z szału, podobizny psów czających się i podobizny drzew ściętych, które jakoby grzyb obojętności porósł i zeżarł, ludzie bez twarzy a z rozszalałemi oczyma, inni z mordami, w których niema oczu, przeraźliwe chimery w kształtach kobiet, okropne twory ze spojrzeniami wilków i trytonów, z kajdanami na ręku i w kaftanach, związanych rękawami w tyle. Tłum ten wyszedł na żołnierzy i zagrodził drogę. Ryk zwierząt, głosy burzy, jęk wiatru w puszczy leśnej i pieśń zbieganego morza w nocy, na nowiu, krzyk najgłębszej ptasiej boleści i śmiech szczęścia, wydobyty z nicości przez narzędzia muzyczne, płacz nad opustoszałą kołyską i euforyczna pieśń duszy, patrzącej w rozchylone niebiosa — wszystko to buchnęło w przychoddniów z tego tłumu. Ze środka jego wyszedł wielki starzec w krwawej płachcie, głową przerastający wszystkich, nagi z olbrzymią na głowie wiechą z jednej gałęzi cyprysa, z wyciągnionemi rękoma. Nie widział nikogo. Śpiewał rozpaczliwie jakąś pieśń głuchą, której słowa ginęły doszczętnie w chaosie dymu, w huku strzałów i głosach konania. Zstępował na dół, jak geniusz, władca, czy prorok ze swym krzykiem na ustach...
W tej samej chwili czarny, mały, zwinny małpoczłowiek, w zgrzebnych portczętach, a bez koszuli, przelazł chyłkiem przez balustradę, mrugnął na wszystkich i z rzegotem śmiechu takiej chytrości, takiego szczęścia, jakby w tej chwili oszukał nareszcie ród ludzki, gwizd-