Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cegłach w płaskie rynsztoki ulicy. Cała ona jak długa była poprzegradzana przedpiersiami. Wywalony bruk, płyty marmuru i porfiru, wywalona z głębin ziemia tworzyły jakoby schody olbrzymie, wiodące w dół.
Miejsca niezajęte pod barykady podarte były przez rowy. Za pierwszą bateryą widać było niżej drugą, dalej trzecią. Cztery bliższe bocznice z lewej strony ulicy Engracia i trzy dalsze z prawej były zabarykadowane nagim murem powyżej pierwszego piętra. Wszystkie drzwi i okna zabite głazami. Entuzyastyczne, obłąkane zdumienie włosy napastującemu tłumowi zjeżyło. Mieli iść w tę czeluść wązką i sięgającą obłoków. Ulica ta wyglądała jak nieznaczne pęknięcie między niebotycznymi murami. Wstążeczkę ognistego błękitu ledwo było widać między gzymsem a gzymsem dachu. Tego jeszcze zdobywcy Napoleońscy nie widzieli na szerokiej ziemi. Ścięli zęby, ścisnęli w rękach lufy karabinów i czekali na znak komendy. Jednym susem skoczyli ku ziejącym paszczom armat na wzniesieniu. Dopadli. Ujrzeli oczyma żywych ludzi w tych murach żywych. Ujrzeli zimnych, spokojnych kanonierów, ładujących strzał nowy. Tamci nie uszli przed lecącym tłumem. Z milczącą, bladą, nieustraszoną pogardą bronili się wyciorami. Na rozkaz poddania się odpowiadali mamrotaniem modlitwy śmiertelnej i śmiertelnymi ciosami. Powaleni na ziemię, bronili się nożem, wyrwanym z za pasa. Konając od stu w jedne piersi pchnięć bagneta, szarpali zębami ręce i twarze żywych i umarłych, jak psy oszalałe z dzikiej miłości swojej, gdy nie dają napadniętego domostwa. Skłute i roztrzęsione na bagnetach krwawe ich trupy po przejściu zwycięskiej kohorty Francuzów