Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tuż obok pod murem, w jego fijoletowym cieniu chodził tam i z powrotem nizki oficer, szczupły, chudy brunet z pięknemi oczyma. Szpadę obnażoną trzymał w ręce. Cedro rzucił na niego przekrwawionem okiem i nie był pewny, czy rzeczywiście widzi tego człowieka, czy to może mu się przypomina jakiś wypadek z takim człowiekiem. Oficer stanął nad nim i z uśmiechem ironii coś mówił. Wśród buchania strzałów, wśród owych galopem pędzonych fal powietrza, wśród walenia w mury poblizkie oskardów saperskich, wpośród ryków na pomoc, wrzasków konania i przesmutnych jęków a wołań — nie mógł dosłyszeć.
Zerwał się na równe nogi i wyprostował.
— Skąd się tu wziąłeś, ułanie z wciętą talią? — wkrzyczał mu kapitan w ucho.
— Odkomenderowany do armat Hupeta kapitana...
— Rozumiem. Spracowałeś się waćpan?
Cedro spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Znam waści z widzenia, z wieści, ze słuchu, panie Cedro.
Krzysztof ukłonił się po wojskowemu.
— Jesteśmy w dalekiem powinowactwie. Nazywam się Wyganowski.
Rotowe salwy strzałów i nowy huk armat z pod Aljaferii przerwał rozmowę. Za chwilę Krzysztof siedział znowu na swym worku, a oficer chodził wzdłuż muru.
— A nazywaj się jak chcesz, dyable czubaty... — rozmyślał Cedro. — Powinowactwo...
Rzucił mimowoli wzrokiem w stronę ruin klasztoru i znowu dojrzał zawalone piwnice. Z rumowia wyłazili