— O, pani...
Przebiegła ślicznymi ruchy przestrzeń salonu, wróciła znowu. Oto, ująwszy palcami gazę spódnicy, uniosła jej lekko i łagodnymi rytmy, cichymi skoki mijała tancerza, Wtedy szept:
— Boję się ciebie...
— Kocham...
Ukłon i szept:
— Pójdź...
Znowu szept:
— Przez szereg pokojów...
Musiał teraz oddalać się od niej i wracać, oddalać i wracać wciąż. Słuchał, słuchał, słuchał. Była obok i milczała. Nic, tylko ciosy własnego serca... Mijała go w milczeniu. Nareszcie, kiedy się najmniej spodziewał, kiedy oszalały tracił już wszelką nadzieję, posłyszał znowu wyrazy, ledwie się dobywające z pomiędzy nieruchomych warg:
— Pójdź... do siebie...
Za chwilę znowu:
— Stamtąd zejdziesz...
Szereg ukłonów i cichych, rzewnych kroków do taktu muzyki gawota, aż znowu szept, głos cichy a wstrząsający do szpiku kości:
— Na dół schodami... tak... które są w końcu korytarza.
— Co dalej?
Muzyka nieco odmienna. Taniec znów. Uśmiech. Oczy zemdlałe w zaśnieniu. W różanych wargach zęby z trwogi szczękają:
— Będą tam półotwarte drzwi.
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/308
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.