Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oglądając jego kostyum z góry na dół, z dołu do góry, unikając widoku twarzy.
— Historya długa, a świadków zbyt wielu. Czy chcesz mi dopomódz w nieszczęściu?
— Ależ!... Na miły Bóg... Rafuś... Olbromski... To on!
— Wszystko ci powiem zczasem, tylko mię o nic nie pytaj.
— Jedno mi powiedz, na Boga! Skąd się tu wziąłeś?
— Idę w stronę Krakowa.
— Idziesz?
— Tak.
— Czemuż, na Boga! idziesz piechotą?
— Bo jestem w ostatniej nędzy.
— Rafał!
— Umieram z głodu.
— Miłosierny Boże! Jacek, puzderko! Waluś... — wołał Cedro, nachylając przed Rafałem swą piękną twarz, jakby z zamiarem oddania mu pocałunku.
Wnet jednak cofnął się gwałtownie i z odrazą, uczuwszy fetor bielizny, zgniłej na ciele i okropnego potu więźnia.
Służba wniosła puzdro z zapasami podróżnymi, rozłożyła obrus, i za chwilę Rafał wobec zdumionych świadków jego nędzy pił chciwie burgunda, pożerał kurczęta, pieczyste i przysmaki. Cedro sam usługiwał mu z nerwowym uśmiechem. W pewnej chwili odwrócił się do służących i namyślał... Rzekł do karczmarza:
— Nie macie tutaj osobnej stancyjki?
— Nie, jaśnie panie, osobnej niema.
— W takim razie...
Podniesionym głosem zakrzyknął: