Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na tym sifie, i tameś cekał abo końca kary, abo śmierzci. Kie przyszła noc, toś, jako stał, pokalany po syje, w tyk stoplanyk gałganak, sełeś spać. Ale przód łańcuski na ręce, na nogi włożyli, a do belki przykuli. I takeś gnił w tym gnoju i gawiedzi, a zima cie trzęsła. Bo w tyk młacyskak, kie sie zmirkało, sła ze ziemie taka mgła gęsta, brzyćka, z takim pukem — to cie tak przejeno, coś zębami piknie kłapał, jako wilk. A na rani u, lemze malućko namieniało na świtanie, hybaj! we wode, w młacysko! A nie kces, to cie tak kijem dobili, coś nie kciał a wstał i seł, choć ci placki z óc durkały...
— No, dobrze, dobrze... Słuchaj! A żebyś tak spróbował wydać kryjówki tamtych wszystkich. Lżejby cię sądzili.
— Ni! To ta nic nie płaci. Choćbyś sto razy prawdę powiedział, to telo bedzie, co i przez niej. Wezmo cie na spytki, na męki.
— Na męki?
— Zje ba jakoz! To ino zabawa, kie ci myske na pępek pod garnusiem puścili. Więcej nie trza. Ale ja ta wolem dobrom, bo krótkom mękę, niźli długi kryminał.
— Słuchaj, a jakżeś wytrzymał, jakżeś wyżył tyle lat?
— Jakek wyżył? He, bracie, powiem ci jako... Mas tu siedzieć — ani nie wiem, coś za jeden — ale cobyś wiedział: syćko przetrzymies, ino trza wiedzieć sposób.
— Sposób?
— Na jedno musis przystać: abo sie głodem za-