Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chlałem sercu słyszy huk strzału myśliwca, który tam nieruchomy czatuje.
Nim wysunie głowę, przez mgnienie oka mierzy przestrzeń, a później rzuca się naprzód, wyczekując strzału nastawionem uchem, strzału, który już zna, który już wielokroć zadał mu rany straszliwe. Oto on sam jest lisem i czeka na huk strzału. Za chwilę ma skoczyć z nory i wlec się później z odstrzelonemi nogami i przetrąconym krzyżem. Za chwilę, za mgnienie oka... Bo teraz ciężki jest, jak głaz. Ręce jego, nogi, głowa, a osobliwie stopy — to głazy takie same, jak naokół. Tem się tylko różnią od otaczających granitów., że w nich ani na sekundę nie zasypia cierpienie.
Skoro tylko wstał nad dalekimi krańcami świt i pierwszym promieniem ukazał mu długą drogę, nieprzebyty szlak, wstał z miejsca swego cierpienia i szedł co prędzej. Tak minął trzeci dzień i czwarty... Słońce budziło go i popędzało ognistą rózgą do pochodu. Stał się podobny do czarnego cienia, do zgorzałych zwłok, w których płonie duch i oczy... Leciał w pustynię, nie widząc już skał, ni drzew...
Nareszcie spotkał ludzi...
Szedł onego dnia w dół rozległego zbocza, które gdzie niegdzie porastała niska świerczyna. Okrągłe głazy, wymiecione przed wiekami siłą lodowca, leżały tam i sam. Kryształowych przestworów nocnego jeszcze chłodu wszystka potęga młodocianego słońca nie mogła przełamać. Zrzadka stojące, wynioślejsze świerki rzucały na krótką trawę, jeszcze mlekiem rosy okrytą, nadzwyczaj długie cienie. Zaczerwienione badyle goryczki zdobiły oddalone zakątki, jak kwiaty samotne, pełne