Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

świeciło, szedł naprzód. Dawno zjadł resztkę chleba i okruchy sera. Nie czuł głodu. Usta mu wyschły i potrzaskały się, gardziel miał pełną ognia, a w piersiach dźwięk i tętent rozszalałego serca, które teraz łoskotem swoim napełniło obszar pustyni. Nieraz zdawało mu się, że już te same turnie widział, że już je deptał i przeklinał, że z ich wierzchołków strącał już głazy, które tylko mógł udźwignąć. Ale o tem wiedział, jakby przez sen. Szukał teraz ludzi. Ludzi! Wbijać w ich piersi ostry sztylet, miażdżyć ich głowy jesioniową maczugą, rozdzierać podle gardła i deptać nogami nikczemne trupy! Po łokcie uwalać ręce w dymiącej krwi i pluć w nikczemne, zastygłe, wywrócone oczy! Nigdzie ludzkiego śladu... Nigdzie w nocy nie widać ogniska... Otaczały go krzesanice, turnie, wirchy — żółte, szare, czarne i niebieskawe. Więc je wymijał lub zdobywał, co siły w kolanach. Wbiegał na nie, jak na pagórki. W nocy nie spał. Przytulony do skały czatował na zbójców.
Śniło mu się na jawie, że jest lisem, do którego jamy wdarły się jamniki. Widział oczyma, całym mózgiem. i wszystkimi nerwami skoki lisa, sztuki jego i fortele. Widział, jak się pomyka na coraz wyższe piętra i kominki jamy i, cierpliwie siedząc, bada niebezpieczeństwo, A gdy niestrudzone psy podkopią jego kryjówkę, skacze na inną, na inną, aż do ostatniej. Nie opuszcza go nadzieja, wyrachowanie, wiara. Ale oto wydarte zostały ostatnie podstawy, i najwyższy, ostatni krużganek lada chwila runie. Wówczas lis chybkim i pewnym susem skoczy na łby psów, przywalone gliną i przebiegłszy po nich, popędzi do wylotu jamy. W stru-