Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/056

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zem jakieś prędkie zachłyśnięcie, dające się często zauważyć u nieśmiałych chłopców, wstrząsnęło kilkakroć jego olbrzymią, niedźwiedzią figurę.
— Praca na zoranej roli — zaczął mówić głosem wstrzemięźliwym, dopraszającym się o łaskawy posłuch — wydaje mi się być najwyższem szczęściem, jakiego człowiek dostąpił. Tak sądzę, tak w głębi serce mniemam. Nigdy sam nie byłem do tyla szczęśliwy, żeby tej łaski dostąpić. Jestem żołnierzem... Mieć w ręku swych możność wyprowadzania z nagiej ziemi czegoś tak tajemniczego, cudnego w swej budowie, w swem życiu i śmierci, jak kłos pszeniczny, nie jest-że to być współtwórcą cudu?
Rafałowi nie trafił do przekonania ten wywód. To też na twarzy jego odmalował się mętny jakiś wyraz. Major niezrażony mówił dalej głosem cichym, z niemiecka akcentując wyrazy i zdania:
— Nigdzie potęga, niewysłowiona mądrość, miłość jednako zawsze silna, bez początku i końca wiekuiście ta sama, wielki duch budownika świata, nie objawia się bardziej, niż w dojrzewaniu ziarna, w rodzeniu się traw na łące, gdy przygrzeje słońce wiosenne — i w umieraniu ostatniego potrawu, gdy słoty października zasłaniać je zaczną. Czyś waszmość kiedy widział taką chwilę, czyś okiem wewnętrznem z głębi siebie patrzał na to, jak naga ziemia drży pod słońcem, jak wody stojące na niej trzęsą się i raz wraz polśniewają, a mech drobniutkiej trawy schyla się i wałęsa za wiatrem, jakoby nikły dymek?
— Widziałem... — rzekł Rafał ze drżeniem.
W myśli jego, jak żywa, stanęła taka chwila. Zda-