Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/325

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    w pole, postanawiając do tej dziury nigdy już nie wracać. Ale po upływie dni kilku, niechcący znowu tam trafił. Dobrze się jakoś w tem miejscu myślało. Wsparł tedy głowę na ręku i myślał. Zbudził go szelest... To Zofka skradała się na palcach, badawczo wychylając głowę z za tarniny. Gdy go spostrzegła, chciała uciekać, ale już ją zobaczył i śmiechem rubasznym przytrzymał. Weszła tedy i usiadła. Nie była już tak strwożona, jak wówczas, gdy ją wytropił. Owszem na twarzy jej malowała się żywa jakaś i zawzięta ciekawość. Wszczęła z bratem rozmowę, nieznacznie naprowadziła ją na Kraków i Grudno. Zbywał ją szczegółami, które już kilkadziesiąt razy publicznie całej familii był obwieścił. Zofce to nie wystarczało. Umiała już to wszystko na pamięć.
    — Ty mi wytłumacz, — mówiła, patrząc w ziemię ze zmarszczonemi brwiami — jaki jest ten książę.
    — Jakto jaki? Mówiłem już: wysoki, szczupły...
    — To ja wiem doskonale, jakbym go sto razy widziała, ale żebyś więcej o nim opowiedział!
    — Jażem się tysiąc razy rozwodził.
    — To mi wytłumacz, jak to on tak nagle wyjechał... I żeby też nikt nie wiedział, gdzie on jest!
    — No, nikt.
    — Ale to jest tak dziwnie ładne...
    — Ładne nawet?
    — Znikł i niema go. U nas, — rzekła ze wzgardą — jeżeli kto wyjeżdża, to do Klimontowa, albo do Sandomierza. Wszystkie chałupy wiedzą wtedy, że wyjechał do Klimontowa, czy do Sandomierza, wróci nad wieczorem, albo jutro przed obiadem. Wszystkie Żydy