Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pozostał na miejscu. Nie spojrzał nawet za odchodzącymi. Gdy żołnierz wszedł do pierwszej stancyi i był na jej środku, niespodzianie ostrym i dzikim głosem czegoś wrzasnął raz i drugi. Rafał przypadł do niego.
Michcik zwolna, ostrożnie upuścił Piotra na sofę, stojącą pod oknem. Chory ukląkł na niej bezwładnie, siadł na nogach. Barki jego osunęły się na ramę otwartego okna, a głowa, jak lity kamień, odwaliła się i głucho wsparła o futrynę. Rafał zajrzał z przerażeniem w tę twarz. Ujrzał dolną wargę przygryzioną przez odkryte zęby górnej szczęki, uśmiech nieopisany zawarty w tych ustach — i oczy. Nieruchome przeźroczyste źrenice patrzały łagodnie i ciekawie z żałosnem przymileniem. Zdało się Rafałowi, że brat zapatrzył się w coś, jak to bywa czasu smutku, w barwę daleką, że się zasłuchał w szmer ciekącej wody, że się może wmyślił w tajemnicze westchnienie serca, na rozstajne drogi zbłąkane... Ale oczy Piotra, patrząc tak w odłogi, zmierzchły, zastygły i skostniały. Wątłe jego ciało leżało bez ruchu, jak porzucona przez wędrowca opończa. Michcik troskliwie wsunął rękę pod bezwładną głowę i chciał złożyć zmarłego na sofie, ale Rafał oderwał jego ręce. Uczuł w sobie nagle tak niezgłębiony ból, jakby mu wilk rozszarpywał piersi i wydzierał serce.
— Niech sobie patrzy... — zdołał wyszeptać.
Przyszła nań świadomość, że może zmarły brat jeszcze widzi ziemię i wodę. Może słyszy ostatni raz szelest liści i całuje go w mrokach ostatnim dreszczem serca...
Nabożna trwoga odezwała się w nim, jak głos