Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie mów już więcej do mnie, mości panie... — cicho wykaszlał chory.
Książę Gintułt leniwym ruchem dźwignął się z krzesła i rzekł przez zęby ściśnięte:
— Zdałbyś mi waćpan rachunek z takiego rozkazu, gdybyś oto mógł stać na nogach.
— Rachunek! — piorunującym głosem zawołał Piotr. — Rachunek zdać jeszcze jestem gotów! W tej chwili... Michcik!
— Toż widzisz chyba swój stan, że zabiłbym cię od jednego sztychu.
— Mam prawo wyboru. Dawaj pistolety!... Są świadkowie.
— Cóż za świadkowie? Nie widzę...
— Brat.
— A... pan brat. No, to pewno twój. Dla mnie łaskawie zostawisz »obywatela« Michcika.
Olbromski milczał dziwnie. Rzekł jeszcze z cicha:
— To żołnierz...
Wtem głowa jego upadła na poręcz. Twarz stała się blada, jak masa gipsowa. Na wargach pokazała się krew, a pot kroplisty na czole. Ciało poczęło drżeć. Suche oczy zwolna oglądały daleką przestrzeń.
Michcik, który stał ramieniem oparty o pień lipy, zbliżył się do swego pana i zaczął do niego coś mówić, jąkając się tak bardzo, że ani książę, ani Rafał nie zrozumiał słowa. Po pewnej chwili, widać, kapitan dał znak schyleniem powiek, bo Michcik wsunął pod niego ręce, wziął go jak niemowlę i niósł do domu. Piękna głowa Piotra zwisła na jego ramieniu. Rafał szedł za Michcikiem, sam nie wiedząc, co czyni. Książę