Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Siedzą ludzie na niskich pieńkach dokoła komina. Chłopy kudłate w kożuchach. Baby w wełniąkach przędą i skubią pierze. Czerwony blask pada na ich zamyślone twarze, posępnie wsłuchane w głos starego chłopa, który coś mówi. Zgarbiony dziad mówi:
— Gádá do mnie ten Franek Dyląg, że mu gwer nie wypalił. A tu ogień gęsty, kule pierą raz kole razu. Tak ja mówię sekretnym sposobem: — »Kulę wyjm, ciśnij na ziemię i zadepcz w piachu nogą«. Ale się zląkł: — Zobaczy, pada, kapral, to mię puszczą bez żywą ulicę. — »No, rzekę, jak ta chcesz!« Ogień szedł, a on precz gwer nabija. Wtem zawołali: Ruht! — to niby na odpoczynek. Mnie feldfebel pozwolił z glitu wyjść. Wyszedłem ja z glitu, a tu akuratnie wtedy Francuz nastąpił, sam ich najpierwszy naczelnik dalej w nas! Zawołali ognia dawać! Dyląg złożył się i wypalił. Wzieno mu gwer ozerwało. Zabił i siebie i kolegę, co kole niego stał. Ja wracam na to miejsce, gdziem gwer ostawił, widzę, Dyląga już nie masz: inny zołmierz stoi. Tamtych zabitych w tył wywlekli. Nasz glit odstąpił, a inne na to miejsce przyszły. Patrzę, mojego Dyląga, choć już z niego ino zimny trup ostał, rozciągnęli na ziemi i bili tęgo laskowymi kijami w plecy, w brzuch, po łbie, dla postrachu innych...
Głowa Rafała zsunęła się znowu na wiązkę słomy, okrytą zgrzebną płachtą. Łzy gorzkie padały z oczu na Dyląga trup krwawy, łzy płomienne, nie wiedzieć czemu płynące.
Głosy rozmówców oddalały się wciąż i słychać je było, jak przez grubą ścianę. Jeden mówił: