Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

były w stronę Rafała, choć nie patrzyły... Oczy błękitne, jak dalekie lasy w słoneczny zimowy dzień. Wspaniałe strumienie jasnych włosów wymykały się z pod futrzanego toczka, który głowę okrywał. Twarz bledsza, jakby starsza od owej chwili, kiedy ją Rafał widział, ostatni raz, była głęboka, piękna, niewymowna... Przyćmił oczy jak gdyby smutek. Ale za nim stały uczucia dziecięcej radości, szczebiotliwego śmiechu, nieśmiałych a wesołych pytań, zcicha rzucanych. Podziw, a może żal odwracał tę twarz, te upajające dziewicze oczy... ku organom.
Rafał zacichł w sobie, wsłuchał się sam w tony organów, czy w muzykę ich mrącą, jak echo w głębi serca. Kiedy znowu wzniósł oczy, spotkał wejrzenie krótkie, pachnące jako dym z przecudnych kadzideł, snujące się pod sklepieniem. Ów to dym wonny, czarodziejski, uroczysty oddalacz zasnuł przestrzeń między ich oczyma. Nim ukończyła się ta święta msza, odbyto się w sercach tajemnicze misteryum. Minęły długie dzieje, zalegała w duchu otchłań zdarzeń, od pierwszego zachwycenia, któremu towarzyszyła trwoga, aż do róż wiernego uśmiechu, wykwitających na ustach, aż do błyskawic szczęścia w prześlicznych oczach, aż do wyznań zaprzysiężonych i pokornego ślubu.
Ani słowa nie przemówili wtedy do siebie. Zaraz po sumie Rafał odjechał do domu.
Ta niedziela stała się jakby granicą nowego czasu. Od niej inne zaczęło się życie. Budził się i zasypiał wzburzony. Dokonywała się w nim fizyczna i moralna przebudowa. Nie miał apetytu. Istotna choroba ogarnęła całe jego ciało. Była to, rzekłbyś, moralna trawiąca