Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Powiem waćpanu, — ciągnął szlachcic — czemu Krakowa nie lubię. Sam pojmiesz.
— Proszę, proszę...
— W młodocianym wieku osierocony przez rodziców, wzięty byłem przez opiekuna całej mojej puścizny, krajczego — Panie świeć nad jego duszą! — Olchowskiego ze szkół, gdziem się tyle, że wałkonił i po wagarach chodził. Na dworze jego, w Sieprawicach, młodość strawiłem. Siostrę moją, matkę tego oto młodzieńca, wychowała nieboszczka krajczyna. Pan Olchowski, jako sam człek ongi rycerski, bo z królem Janem bywał, widząc we mnie ochotę do szabli, udzielił mi błogosławieństwa w imieniu rodziców, a na znak i zakład posłuszeństwa antiquo more kazał rozciągnąć na kobiercu i własną swą senatorską ręką wyliczył mi pięćdziesiąt batogów. Zaraz też sto obrączkowych wsypał do trzosika, dał dwu pocztowych, dwa konie wierzchowe jak dyabły, ryngraf na piersi, i sam odwiózł do chorągwi pancernej, co się wówczas uwijała koło Miechowa. Wtedy oto pierwszy raz widziałem Kraków. A ostatni raz, ostatni... I niech go tam jasne pioruny spalą, cały wasz Kraków! Więcej tego wszystkiego kosztować nie myślę...
Gość zaśmiał się zcicha, chytrze rozszerzając powieki. Szepnął z udanem zdziwieniem:
— Dlaczego? Wielmożny pan obiecał wyjaśnić...
Szlachcic słyszał ten okrzyk i widział uśmiech, ale niezrażony mówił dalej:
— Dlaczego? A no dlatego... Wytrzymałem był w tym Krakowie oblężenie pospołu z bracią z województwa Sandomierskiego, Krakowskiego, jako też