hydzona woda. Nieco wyżej ciągnęły się glinianki, napełnione wodą deszczową.
Gdzieniegdzie sterczała jeszcze sosna po wyciętym lesie. Judym wchodził z Joasią na podwórza domostw śmierdzących, otwierał drzwi nieproszony i oczami wskazywał jej ludzi. Były tam dzieci robotników z cynkowni. Wynaturzone okazy gatunku ludzkiego, przedwcześni starcy z obliczami trupów i wzrokiem, który woła o pomstę do nieba. Spoglądały na nich babska paskudne i złe, twarze chorych, którzy może sądzili, że to śmierć nareszcie drzwi uchyliła...
Szli tak od domu do domu...
Zanim stamtąd zdołali się wydostać, Judym spytał, nie podnosząc oczu:
— Gdzie zamieszkamy?
Długo nie odpowiadała. Oczy jej tylko jaśniały.
— Czy tu? — szepnął, rysując coś na piasku.
— Gdzie zechcesz...
— Ale czy chciałabyś tutaj?
— Tak.
— Dlaczego tutaj?
— Chciałabym pomagać ci w pracy.
— Mnie... w pracy...
— Myślisz teraz: — »Co mnie i tobie, niewiasto...«
Judym spojrzał na nią straszliwemi oczami i rzekł cichym, sennym głosem:
— Skądże ty te wyrazy...
— Założymy szpital, jak w Cisach. Och, mój Boże! Będzie to coś zupełnie innego. Ja będę twoją felczerką...
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/212
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.