Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dalej rozwalał się szmat czarnego miału, jak łata na poszarpanej odzieży. Za nim jeżyła się chropawa przestrzeń pniaków, którą łupi burza, zjada skwar i miałki kurz, pływający w powietrzu, zasiewa. Te wystające resztki odziemków drzew bujnych, a dawno ściętych, były dla oczu Judyma niby twarze jakichś krzywd, jakichś niedoli zdławionych i wdeptanych w ziemię. Zdawały się łkać płaczem rozdzierającym i strasznym, którego nikt nie słyszy. Wszędzie, dokądkolwiek oczy wybiegły, niespodziewane «zawalisko« ciągnęło na dół te martwe grunta, których racya bytu zniweczoną została.
Judym spoglądał na nie, jakby na krajobrazy swej duszy. Widział doskonale wszelkie logiczne konieczności, wszystkie mądre, twórcze prawa przemysłu, ale w tej samej chwili wyczuwał bezrozumne wzruszenia, płynące obok nich samopas, jak rzeki niespokojne, burzliwe, albo ciche, sobie tylko samym i swym własnym prawom podległe. I płakał we wnętrzu duszy swej nad tą ziemią. Jakiś łańcuch niezgłębionej sympatyi spoił go z temi miejscami. Coś widział w tem wszystkiem, czego rozum nie ima i czemu wyobraźnia nie jest w możności dotrzymać kroku...
Korzecki kazał stanąć przed domem zbornym i o coś zapytał. Powóz wjechał na dziedziniec kopalni. Obok sortowni obaj z Judymem wysiedli i weszli do kantoru. Był to mały, parterowy domek, zabrudzony jak odzież kominiarska. W pierwszej izbie, dokąd weszli, Judym zastał wolne krzesło pod oknem i tam usiadł. Korzecki prosił go, żeby tutaj czekał, a sam poszedł do następnej, skąd dochodziły odgłosy dyskusyi, prowadzonej przez ludzi z wybornymi płucami. Stancya,